Wojny o wolność słowa na kampusach Ameryki Północnej dotarły chyba do nieuniknionej granicy. Przez lata studenci amerykańscy i kanadyjscy igrali z nową moralnością w edukacji. Nie jest ona oparta na tradycyjnej koncepcji szukania prawdy lub badania i analizowania idei, ale na koncepcji, że prawdziwość opinii zależy od tego jaka osoba ją głosi.
W ten sposób znaczna liczba ludzi najwyraźniej zdecydowała, że istnieją rozmaite "przywileje", które czynią, że niezbędne jest słuchanie pewnych mówców, a niepotrzebne innych, chyba że zgodzą się wyrecytować ustalone z góry frazesy.
Ta koncepcja, połączona z ideą, że mniejszości wymagają specjalnej ochrony przed słowami, wreszcie dostarczyła tego załamania moralnego, które musiało nastąpić. Sygnały ostrzegawcze pojawiały się od lat.
W 2010 r. były redaktor naczelny lewicowego pisma "The New Republic", Martin Peretz, przybył, na spotkanie z publicznością na Harvard University. Przywitała go grupa około stu studentów i innych, którzy postanowili go przepłoszyć, kiedy przybył na ich kampus. Powitali go okrzykami: "Hej hej, ho ho, Martin Peretz musi odejść". I tak pokolenie studentów amerykańskich, które wiedziało niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek, o życiu Peretza i jego lewicowości, postanowiło, że nazwie go rasistą i pozbędzie się go.
Bycie Żydem, czyli członkiem grupy mniejszości, z pewnością nie dało żadnej ochrony, a w rzeczywistości mogło mu zaszkodzić; już wtedy wyglądało na to, że istniał uporządkowany system organizatorów priorytetów mniejszości.
Tak więc, kiedy urodzony w Wielkiej Brytanii Milo Yiannopoulos jeździł z odczytami po kampusach amerykańskich w 2016-2017 r., ruchy protestu wypracowały porządek, w jakim powinny mieć głos mniejszości. Ponieważ Yiannopoulos jest gejem, było nieco wahania przed zakrzyczeniem go – początkowo. Ludzie, którzy są członkami przynajmniej jednej grupy mniejszościowej, mają pewien status ochronny i dlatego, w sposób nieunikniony rozwija się hierarchia. W hierarchii można jednak awansować lub być zdegradowanym. Yiannopoulos może jest gejem, ale był niegrzeczny w kwestii pewnych aspektów transseksualizmu. To trochę zmieniało jego pozycję. Jednak jego tendencja do krytykowania islamu i muzułmanów przesunęła go jeszcze niżej – właściwie na najniższy poziom, tam gdzie znajdują się biali, heteroseksualni mężczyźni.
Działacz i pisarz, Milo Yiannopoulos, który jest gejem, ale wyraża się niegrzecznie o pewnych aspektach transseksualizmu, miał mówić 1 lutego na University of California, Berkeley. Tego wieczoru tłuszcza 150 ludzi, którzy sprzeciwiali się obecności Yiannopoulosa, szalała, rozbijała i podpalała kampus, wyrządzając szkód na ponad 100 tysięcy dolarów. (Zrzut z ekranu RT) |
Obecnie nie tylko "prowokatorzy" wywołują gniew studentów ze_Stepford W tym roku szanowany socjolog, Charles Murray (nie krewny) miał mieć wykład w Middlebury College. Władze uczelni ostrzegły studentów, że choć protesty będą dozwolone, na każdą próbę zakłócenia wykładu będzie się patrzyło w innym świetle.
Murray miał mówić o swojej książce z 2012 r., Coming Apart, nowatorskiej analizie bifurkacji społecznej i poczucia bycia "pozostawionym z tyłu", które doprowadziło do wyniku zeszłorocznych wyborów w Ameryce.
Studentom liberalnej uczelni dobrze by zrobiło wysłuchanie kogoś, kto wyjaśnia siły społeczne, które rozdzierają ich i resztę kraju coraz dalej od siebie.
Ale studenci z Middlebury zdecydowali widocznie, że nie potrzebują tego słuchać. Zamiast rezygnacji z wysłuchania wykładu, wybrali wzmocnienie tych podziałów. Dziesiątki studentów z Middlebury zdecydowało, że Murray jest rasistą. Zdecydowali także, z powodów, których wyjaśnieniem nikt się nie kłopotał, że jest podobno "niechętny gejom".
Zanim więc i podczas udaremnionej próby wygłoszenia wykładu przez Murraya, ryczeli i skandowali, między innymi podniesione do rangi hymnu nowoczesnych kampusów w Ameryce Północnej: "Hej hej, ho ho, Charles Murray musi odejść".
Nieco później w tym samym miesiącu przyszła kolej na kanadyjskiego profesora i psychologa, Jordana Petersona. Miał wygłosić wykład na McMaster University. Studenci jednak stłoczyli się na przedzie i po bokach sali wykładowej, kiedy próbował, w swój uczony i profesorski sposób oświecić studentów w rozmaitych kwestiach. Studenci jednak widocznie zdecydowali, że Peterson jest, między innymi, "anty-trans". Zaczęli więc gwizdać i walić puszkami, i nieustannie krzycząc: "Przerwać to. Przerwać to".
Wydaje się, że zdecydowano, że Peterson miał być osobą uprzywilejowaną; transseksualiści mieli być częścią prześladowanej mniejszości.
Raz jeszcze więc zakłócenie wykładu i zastraszanie przedstawiono tak, by wyglądało na uzasadnione.
Podobnie jak w Middlebury, władze uczelni wydawały się nie mieć ochoty na zdyscyplinowanie studentów, którzy wiedzą tak mało o prawdziwym liberalizmie, że normalnie nie powinno być dla nich miejsca w instytucjach nauki wyższej. Ale oczywiście, w tych instytucjach, jak i w wielu innych miejscach, wydaje się, że dorośli opuścili kampus.
Studenci, którzy chcą chronić swoje uszy przed białym mężczyzną, mówiącym im cokolwiek, z czym już się nie zgadzają, urządzają wstrętne burdy, rodem z totalitarnych systemów. Godne zauważenia jest to, że nie pojawiają się one, kiedy wyłaniają się prawdziwie paskudne i totalitarne poglądy.
Chociaż studenci w całym kraju twierdzą, że słowa ranią, a nawet zabijają, kiedy pochodzą od ludzi, którzy nigdy nikogo nie zranili ani nie zabili, milczą, kiedy – na przykład – pojawia się, była członkini Czarnych Panter i zwolenniczka wielu reżimów totalitarnych, Angela Davis.
Pod koniec tego samego miesiąca, kiedy nie pozwolono mówić Murrayowi i Petersonowi, zaproszono panią Davis do Marquette University. Ponieważ powtarza wszystkie szablonowe slogany, takie jak podkreślanie, że rozmaite ruchy broniące rozmaitych praw "czynią pozytywne zmiany w świecie" i mówi studentom to, co wielu z nich chce usłyszeć, jej wykład w Marquette przeszedł bez zakłóceń. Wszyscy w zatłoczonej sali grzecznie słuchali jej opinii i klaskali.
Innymi słowy, nie był to wykład; był to wiec polityczny.
Davis z pewnością ma bardzo mało, albo wręcz nie ma niczego nowego do powiedzenia, co wyedukowałoby lub stanowiło wyzwanie dla sali pełnej studentów. Jej narracja, podobnie jak narracje wielu akceptowanych mówców, opiera się na idei, że istnieją ludzie z przywilejami i że powinno się im wyperswadować lub zmusić ich do podzielenia się tymi przywilejami z wszystkimi innymi.
Prawdopodobnie jest więc dobrze, że ludzie rozumieją, do czego prowadzi ta narracja. Kiedy systematycznie dzielisz społeczeństwo wzdłuż linii rasowych i sekciarskich dla swoich krótkofalowych zysków politycznych i personalnych, musi być grupa, która w końcu musi przegrać. A może się okazać, że ta grupa też jest mniejszością.
Faktycznie, w tym samym miesiącu, w którym oklaskiwano Angelę Davis i zamknięto usta Petersonowi i Murrayowi, Na kampusie University of Illinois at Chicago pojawiły się nowe ulotki. Podobnie jak tak wiele wcześniejszych ulotek mówiły o zarazie "przywileju". A kogo identyfikowały te ulotki jako ludzi o największych przywilejach? Ależ oczywiście, że Żydów. Lub, jak to ujęto w ulotkach "Położenie kresu przywilejowi białych.... zaczyna się od położenia kresu przywilejowi żydowskiemu".
Tak jak z ruchem Occupy Wall Street kilka lat temu, który także wylądował z antysemityzmem u swojego sedna, kto naprawdę mógł nie widzieć, że do tego właśnie to wszystko dotrze? Obecnie ludzie, którzy głoszą kazania o tolerancji w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie okazują się najmniej tolerancyjni.
Ludzie zaś, którzy skarżą się na dyskryminację, otwierają bramy tym, którzy uprawiają najstarszą dyskryminację ze wszystkich.