(Zdjęcie: Hamid Vakili/Mehr News/Wikimedia Commons) |
Może potrwać tygodnie, jeśli nie miesiące, zanim ustali się wszystkie fakty o obecnych powodziach w Iranie. Wiemy już jednak, że te powodzie są jedną z największych katastrof naturalnych w Iranie w ostatnim półwieczu.
Według wstępnych danych z Islamskiego Czerwonego Półksiężyca, powodzie spowodowały zniszczenia w 300 miastach i miasteczkach w 22 z 31 prowincji Iranu, dotknęły 18,5 miliona ludzi, niemal jedną czwartą populacji kraju. Około 1,2 miliona ludzi jest bezdomna, przynajmniej tymczasowo.
Szkody w infrastrukturze w całym kraju są równie olbrzymie. Z wylaniem 141 rzek i z około 500 osuwiskami na trzech tysiącach kilometrów dróg i szos, które łączą tysiące wsi, 78 średnich i dużych miast zostało całkowicie lub częściowo zniszczone.
Zniszczone jest także 87 mostów, 160 tam i ponad tysiąc kilometrów linii kolejowych. Powodzie unieruchomiły ponad 18 tysięcy fabryk i warsztatów, zaś szkody uczynione rolnictwu określa się jako "nieobliczalne".
Ta katastrofa naturalna ujawniła także pewne fundamentalne słabości dysfunkcjonalnego systemu, który poświęcając swoje główne zasoby i wiele energii na promowanie dziwacznej ideologii, wydaje się niezdolny do poradzenia sobie z podstawowymi zadaniami normalnego państwa narodowego.
Paralelnym władzom, jakie konkurują ze sobą w Teheranie, zabrało ponad 48 godzin zrozumienie, co się dzieje i danie kontrolowanym przez państwo mediom zielonego światła na informowanie o tym.
Potem zabrało jeszcze dwa dni zanim rozmaite podwójne organy państwowe zdecydowały, kto i co ma robić. Prezydent Hassan Rouhani, przebywający na tygodniowym urlopie na wyspie Keszm, wydawał się nieosiągalny. "Najwyższy Przywódca" Ali Chamenei, był zbyt zajęty spotkaniem poetów i pozostawał niedostępny przez kilka dni, potem uznał za zbędne choćby skomentowanie sytuacji.
Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej (IRGC), często przechwalający się swoimi podbojami w Iraku, Syrii, Libanie i Jemenie i obiecujący podnieść flagę Chomienizmu w Waszyngtonie, był zmuszony interweniować – nie dla ratowania zagrożonych obywateli, ale by chronić część infrastruktury, którą zbudował i prowadzi jak biznes.
Szybko ujawniło się, że ta infrastruktura, włącznie z liniami kolejowymi zbudowanymi w tradycyjnych kanałach powodziowych oraz tamy wzniesione w niewłaściwych miejscach i na niewłaściwych rzekach, w olbrzymim stopniu przyczyniła się do pogorszenia konsekwencji powodzi.
IRGC zbudował ponad 300 prymitywnych tam, żeby zawrócić wody różnych rzek na ziemię, którą zajął i przekazał czynnym lub emerytowanym oficerom.
Stosując strategię przypominającą chawizm w Wenezueli, IRGC pomogła także wielu farmerom, widzianym jako część bazy wsparcia reżimu, w wycięciu dużych obszarów lasów, podnosząc tym jeszcze bardziej zagrożenie powodziowe.
Ponad tydzień po katastrofie Rouhani, używając wyraźnych aluzji, obwinił za powódź "socjalne" projekty budowlane i spekulacyjne działania IRGC, dokonane w kowbojskim stylu. Szef IRGC, generał Muhammad-Ali Aziz-Dżaafari ripostował oskarżeniem gabinetu Rouhaniego o niekompetencję i marne przywództwo.
Nieudolność oficjalnego rządu Rouhaniego i nieoficjalnego, dowodzonego przez generała Dżaafariego, obu pod ostatecznym przywództwem Chameneiego, dostarczyły – przynajmniej teoretycznie – miejsca dla innych.
Pierwsza zareagowała armia narodowa, która od przejęcia władzy przez mułłów w 1979 roku była traktowana jak Kopciuszek w kamaszach.
Irańczycy patrzyli ze zdumieniem, jak specjalne jednostki regularnej armii ruszyły na ratunek ludziom, zapobiegały dalszemu rozlewaniu się powodzi, ponownie otwierały drogi, a nawet zaczęły naprawiać część szkód. Podniesieni na duchu obecnością jednostek regularnej armii wolontariusze masowo ruszyli na pomoc w uporaniu się z katastrofą. Z całego Iranu napływają wiadomości o solidarności okazanej przez przeciętnych obywateli, opisując je jako "wzorowe", sugerując, że Iran zasługuje na lepszy rząd.
IRGC zareagował przez rozwiezienie dziesiątków "Madaheen", zawodowych recytatorów religijnych tekstów, których patronem jest Chamenei. "Madaheen" wskakiwali do rozlanych wód i skandowali "Cierpienie czyni nas silniejszymi!" i "Nie boimy się śmierci", bijąc się równocześnie w piersi w sposób, w jaki robią to w żałobie po męczenniku Imamie Husseinie podczas Muharram.
W niektórych miejscach towarzyszyły im kobiety, które biorą udział w sesjach żałobnych Muharram jako "wylewające łzy asystentki".
Paralelne rządy spędzały także czas na debacie, czy zaapelować o zewnętrzną pomoc, czy nie.
Podczas gdy oficjalne ministerstwo spraw zagranicznych oczekiwało instrukcji w sprawie kontaktu z Międzynarodowym Czerwonym Krzyżem i innymi agencjami pomocowymi, nieoficjalne ministerstwo spraw zagranicznych, mieszczące się z biurze Chameneiego, zdecydowało, że "ci, którzy wiedzą jak opłakiwać Husseina", nie muszą poniżać się przez potrząsanie żebraczą miską przed "czcicielami krzyża i syjonistami".
Po trzęsieniu ziemi w Bam w 2003 roku ponad 60 krajów rzuciło się na pomoc Iranowi. Fasadowy rząd ówczesny pod kierownictwem prezydenta Muhammada Chatamiego przyjął chętnie zagraniczną pomoc. To rozgniewało "Najwyższego Przywódcę".
"Jak mogliście upokorzyć islam przed niewiernymi?" – pytał zagniewany Chamenei.
Tym razem fasadowy rząd, kierowany przez nieszczęsnego Rouhaniego, nie odważył się przeciwstawić "Najwyższemu Przywódcy". Pierwszy asystent Rouhaniego, Eshak Dżahangiri, powiedział: "Kraj tak bogaty jak Republika Islamska nie potrzebuje zagranicznej pomocy".
Jednak, dla zmylenia swoich amerykańskich apologetów, Muhammad Dżavad Zarif, człowiek, który odgrywa rolę ministra spraw zagranicznych, obwinił Stany Zjednoczone za brak pomocy zagranicznej, a choćby współczucia.
"Amerykańskie sankcje nie dopuściły pomocy do Iranu" – powiedział w zeszły poniedziałek rzecznik Zarifa.
Wszyscy jednak wiedzą, że pomoc humanitarna, jak również żywność i lekarstwa oraz inne dobra niemające militarnego zastosowania, nie podlegają sankcjom USA, Unii Europejskiej i ONZ.
W każdym razie nie ma żadnych sankcji przeciwko temu, by zagraniczny przywódca, na przykład, nasz drogi przyjaciel, Władimir Putin, zadzwonił do kogoś w Teheranie, by wyrazić kondolencje i współczucie.
Problem polega na tym, że Putin nie wiedziałby, do kogo zadzwonić w Teheranie: do mułły Rouhaniego, który bawi się w prezydenta, czy do Chameneiego, który mógłby poczuć się urażony, gdyby mu powiedziano, że jest katastrofa w jego "islamskim" raju.