Libia jest obecnie największym teatrem wojen zastępczych na całym Bliskim Wschodzie. Więcej obcych mocarstw jest zaangażowanych w wojnę libijską niż w syryjską. Na zdjęciu: Milicja związana z Rządem Porozumienia Narodowego na tymczasowym punkcie kontrolnym w mieście Tarhuna w Libii, około 65 kilometrów na południowy wschód od Trypolisu, 11 czerwca 2020 r. (Zdjęcie: Mahmud Turkia/AFP via Getty Images) |
Wraz ze stopniowym otwieraniem się po koronawirusie zaczęliśmy w ubiegłym tygodniu pracę nad serią konferencji o regionie Bliskiego Wschodu dla jednego z miejscowych uniwersytetów. Kiedy sugerowaliśmy tematy, doszliśmy do Libii, gdzie zapomniana wojna trwa już niemal dziesięć lat.
Odpowiedź członków komitetu była niemal jednogłośna: kogo obchodzi Libia?
Złośliwi mogliby powiedzieć, że kiedy ze strony francuskich i brytyjskich akademików przychodzi pytanie "kogo obchodzi", brzmi to jak próba ukrycia wstydliwego sekretu rodzinnego.
W końcu, tragiczne zamieszanie, jakie widzimy dzisiaj w Libii, jest w znacznej mierze wynikiem polityki prowadzonej przez francuskiego prezydenta Nicholasa Sarkozy'ego i brytyjskiego premiera Davida Camerona, którzy podjęli się zadania obalenia pułkownika Muammara Kaddafiego, nie myśląc, co mają zrobić potem.
Przyjaciele Camerona mówili mi, że jego i Sarkozy'ego pchał do libijskiej awantury ówczesny prezydent USA, Barack Obama, który pragnął przetestować swoją teorię "przewodzenia z tylnego fotela", która z kolei pochlebiała europejskim karłom.
Argumentem na rzecz pytania "kogo obchodzi Libia", jest fakt, że istnieje na świecie wiele zapomnianych wojen, najdłuższa z nich w Kongo-Kinszasa, która, w pewnym sensie, zaczęła się w 1960 roku i z krótkimi przerwami trwa do dzisiaj. Innym argumentem jest to, że przy ekonomicznej recesji przed nami zasoby naftowe Libii mogą bardziej przypominać Kopciuszka niż uwodzącą księżniczkę.
Jednak to, co dzieje się w Libii, powinno interesować tak zwaną społeczność międzynarodową co najmniej z trzech powodów.
Pierwszym jest to, że Libia jest obecnie największym teatrem wojen zastępczych na całym Bliskim Wschodzie. Więcej obcych mocarstw jest zaangażowanych w wojnę libijską niż w syryjską.
Podczas ostatniego liczenia, poza Wielką Brytanią i Francją, które nadal biorą w niej udział w homeopatycznych dawkach, Włochy także są zaangażowane w pewne krętactwa, choć głównie w dyplomatycznej postaci. Następnie mamy Turcję z Katarem działającym jako "głęboka kieszeń" i międzynarodową sieć Bractwa Muzułmańskiego, która dostarcza personelu wspierającego Rząd Porozumienia Narodowego (GNA) w Trypolisie.
GNA pod przewodnictwem technokraty Fajeza al-Sarradża, cieszy się także formalnym poparciem biurokracji Unii Europejskiej i Narodów Zjednoczonych.
Niedawno Turcja dostarczyła siłom GNA domowego wyrobu drony, znane jako Bayraqdar (Chorąży) skopiowane z przestarzałego amerykańskiego modelu. Ankara zwerbowała także około 6 tysięcy syryjskich rebeliantów, głównie pochodzących z Bractwa Muzułmańskiego, by walczyli na rzecz GNA.
Turecki prezydent, Recep Tayyip Erdogan, próbuje uzasadnić to wszystko przez wskazanie na tureckie inwestycje w Libii o wartości ponad 30 miliardów dolarów w czasach Kaddafiego, kiedy pracował tam niemal milion Turków. Choć Kaddafi przyznał libijskie obywatelstwo wielu Turkom, większość imigrantów wróciła jednak do domu po jego upadku.
Obecnie, przy masowym bezrobociu w kraju, Erdogan ma nadzieję, że część tych, którzy nadal mają libijskie obywatelstwo, powróci tam.
W 2019 roku Turcja podpisała wiele umów z mieszczącym się w Trypolisie GNA, zgodnie z którymi Ankara otrzymała gwarancję na szereg roszczeń na Morzu Śródziemnym. Umożliwiłoby to Turcji zakwestionowanie budowy gazociągów i naftociągów do transportowania nowych morskich rezerw dzielonych przez Izrael, Grecję, Cypr i Liban. Mimo prób zdobycia przyczółku Iran został zredukowany do pomniejszego gracza w libijskim dramacie.
Na drugim końcu tego spektrum mamy Rosję, Egipt i kilka innych państw afrykańskich, stojących po stronie Libijskiej Armii Narodowej Chalify Haftara, z bazą w Benghazi i luźną kontrolą nad wschodnią połową tego, co jest 18. największym na świecie krajem.
Według źródeł w Moskwie, rosyjski prezydent, Władimir Putin, ma nadzieję na zyskanie bazy zaopatrzeniowej dla swojej marynarki na należącym do Libii, liczącym 1770 kilometrów wybrzeżu Morza Śródziemnego, by uzupełnić powietrzno-morską bazę, jaką już zdobył w Tartus w Syrii. Putin, niechętny zaangażowaniu swoich żołnierzy, był jednak hojny z militarnymi dostawami, włącznie z systemem obrony przeciwlotniczej, Pantsir. Co może ważniejsze, dał zielone światło czterem rosyjskim prywatnym firmom ochroniarskim na wysyłanie do Libii szkoleniowców, doradców i techników, a nawet sił walczących.
Haftar, który ma stopień marszałka, jest także dyskretnie wspierany przez Chiny, które zaopatrują jego wojsko w drony Wing Loong, potrzebne do dostarczania ochrony powietrznej dla sił naziemnych.
Drugim powodem, dla którego ta mini-wojna jest warta uwagi, jest to, że Libia, z najdłuższą linią brzegową na Morzu Śródziemnym, jest także na lądzie sąsiadem sześciu krajów, które wszystkie mogą zostać zdestabilizowane. Nie jest niespodzianką, że - dzięki egipskim staraniom - dossier libijskie ma stanąć na porządku obrad Unii Afrykańskiej jako zagrożenie bezpieczeństwa na kontynencie.
Trzecim powodem niezapominania o Libii jest to, że jest kluczową trasą tranzytową dla milionów migrantów starających się dostać do Europy. W czasie, kiedy koronawirus i połączony z nim krach ekonomiczny skupił publiczną uwagę na kontroli granic i zatrzymaniu imigracji, perspektywa milionów wylewających się z najgłębszej Afryki do Libii po drodze do Europy musi skłaniać do pewnej refleksji.
Wydaje się, że oba obozy chcą teraz przedłużenia status quo, w którym ani GNA, ani Libijska Armia Narodowa (LNA) nie są w stanie zadać ostatecznego ciosu i narzucić własnej kontroli na olbrzymi, ale słabo zaludniony kraj. Seria bitew, w których siły Haftara dokonały pewnych taktycznych zdobyczy, pokazała, że bez militarnej interwencji większego gracza żadna ze stron nie jest w stanie wykopać tej drugiej strony z gry.
I to doprowadza nas do czwartego powodu, dla którego nie wolno zapominać o Libii. Z GNA i LNA zamkniętych w bratobójczej walce, grupy terrorystyczne, poczynając od ISIS i afrykańskich gałęzi Al-Kaidy, już zdobyły przyczółki w Libii. Można do nich dodać dziesiątek etnocentrycznych grup starających wykroić dla siebie własne księstwa i gotowych do dołączenia się do każdej ze strony zgodnie z możliwymi korzyściami dla siebie. Perspektywę syrianizacji Libii trzeba traktować poważnie.
Niestety, wraz z wszystkimi innymi Erdogan, z obsesją na punkcie osmańskiej strategii, igra w Libii z ogniem.