Pilnym pytaniem, przed którym stoją wszyscy, jest to, czy uznać, czy nie uznać Talibanu jako legalnego rządu Afganistanu. Na zdjęciu: rzecznik Talibanu, Zabihullah Mudżahid (pośrodku) przemawia podczas konferencji prasowej w Kabulu 24 sierpnia 2021. (Zdjecie: Hoshang Hashimi/AFP via Getty Images) |
Dwadzieścia lat temu, kiedy Stany Zjednoczone wessało do afgańskiego szamba, mędrcy nie byli zgodni w kwestii ostatecznego celu interwencji. Prezydent George W Bush mówił o GWOT (pamiętacie ten akronim - Global War on Terror?) czyli o Globalnej Wojnie z Terrorem. Jego krytycy argumentowali, że jeśli nie doprowadzi do zbudowania narodowego państwa w Afganistanie, interwencja nie będzie miała sensu.
Dwadzieścia lat później interwencja nie popchnęła GWOT do przodu, jako że islamistyczny terroryzm rozprzestrzenił się do dziesiątków krajów w Azji i Afryce. Jeśli chodzi o budowanie afgańskiego narodu, USA zamiast tego wylądowały z biurem podróży ulokowanym na lotnisku w Kabulu pod zdumiewająco niekompetentnym zarządem.
Prezydent Joe Biden, kierownik tego biura podróży, mówi, że USA wydały ponad bilion dolarów na zaangażowanie w akcję, o której mówi, że jest "najtrudniejszą operacją tego rodzaju" w historii.
Twierdzenie o bilionie dolarów jest zbyt durne, by zasługiwało na staranne obalenie. Nikt nie wie z pewnością, ile USA wydały na swoją afgańską przygodę i jaki procent skończył w afgańskich, amerykańskich, europejskich, pakistańskich i innych skorumpowanych kieszeniach.
Jeśli zaś chodzi o twierdzenie Bidena, że jego biuro podróży stoi przed bezprecedensowym wyzwaniem logistycznym, to powinien poczytać o berlińskim moście powietrznym, żeby zobaczyć, jakie cuda "Wielki Szatan" potrafił osiągnąć przy bardziej kompetentnym zarządzaniu.
Nieprawdopodobny bałagan w Kabulu dostarczył wiele uciechy wszystkim dyszącym nienawiścią do Ameryki.
Dzisiaj szydzenie z Ameryki jest bardzo łatwe. Podczas gdy Xi Jinping i Władimir Putin chichoczą, europejscy i kanadyjscy "sojusznicy" mają na twarzach sarkastyczne uśmieszki.
Wszyscy stali bywalcy klubu "Koniec Ameryki" także znoszą kubły wody na ten młyn. Francis Fukuyama, który pokolenie wcześniej propagował neo-heglowski "koniec historii", twierdzi teraz, że jednak to nie historia skończyła się, ale amerykańska supremacja.
Ciekawe jest jednak to, że teraz, kiedy już sobie poszydzili i pokazali swoje sarkastyczne uśmieszki, szydercy nalegają, by "USA zrobiły z tym coś", bo ostatecznie tylko USA mogą coś zrobić. Ponad 30 krajów liczy na te same nieudolne Stany Zjednoczone, by wydostały ich obywateli z Kabulu i przeniosły ich w bezpieczne miejsce. Europejscy "sojusznicy" czekają, żeby zobaczyć, co zrobi Waszyngton w sprawie uznania talibów jako nowych władców Afganistanu.
Wszyscy ci, którzy mają nadzieję na odniesienie korzyści z powrotu talibów, zrobiliby dobrze, gdyby zaczerpnęli głęboki oddech i poczekali, żeby zobaczyć, czy powracający potrafią stworzyć cokolwiek, co będzie przypominało państwo w normalnym sensie.
Chińczycy oblizują się, marząc o eksploatacji "nieskończonych rezerw strategicznych metali" w Afganistanie.
Nie chodzi o to, czy takie rezerwy rzeczywiście istnieją, czy nie. Chińczycy powinni myśleć o rzeczywistej możliwości rabowania nowej wersji Kopalń Króla Salomona w czasie, kiedy chińscy biznesmeni i inżynierowie są zabijani w rzekomo przyjaznym Pakistanie. Na nieco dłuższą metę Pekin będzie się także musiał niepokoić o Korytarz Wachański, który może stać się korytarzem do eksportowania "prawdziwego islamu" talibów do Sinciangu (Wschodniego Turkiestanu).
Pakistańczycy mogą myśleć, że ich talibańscy "sojusznicy" pomogą im zabezpieczyć "strategiczną głębię" przeciwko Indiom. Może to jednak działać w odwrotnym kierunku, z talibami wskrzeszającymi stuletnie marzenie Kabulu o anektowaniu zamieszkałych przez Pasztunów części Pakistanu. Nie jest przypadkiem, że rzecznicy talibów odmawiają uznania tak zwanej Linii Duranda, granicy ustalonej przez Brytyjczyków w XIX wieku, która dzieli pasztuńskie plemiona. Co gorsza, pakistańscy przywódcy mogą wkrótce stanąć przed odrodzeniem pakistańskiej wersji Talibanu, odpowiedzialnej za ponad 30 tysięcy ofiar śmiertelnych od roku 2000.
Chomeinistyczni mułłowie w Teheranie także piją sok pomarańczowy, by świętować powrót talibów. Podczas webinarium zorganizowanym przez oficjalną agencję informacyjną IRNA, chomeinistyczni "eksperci" wyrazili radość z tego, co widzą jako "upokorzenie amerykańskiego Wielkiego Szatana". Powinni przeczytać lub powtórzyć lekturę Księcia Machiavellego, by rozważyć pewne diabelski możliwości. A jeśli talibowie wracają z błogosławieństwem "Wielkiego Szatana", by ponowić swoją pierwotną misję oskrzydlenia Iranu ze wschodu, kiedy są pod narastającą presją z zachodu?
Czy to nie ta sama trójka Hameda Karzaia, Aszrafa Ghani Ahmadzaia i Zalmaja Chalilzada, która pomogła stworzyć wyprodukowaną w USA Islamską Republikę Afganistanu, wyłoniła się ponownie jako kluczowi gracze w powrocie talibów poprzez parodię negocjacji zakończonych "biurem podróży" Joego Bidena w Kabulu?
Także Władimir Putin zrobiłby mądrze nie śmiejąc się z Ameryki, mimo że przywództwo Bidena może przypominać serial Keystone Cops. W odróżnieniu od ZSRR, pokonanemu przez mudżahedinów w rzeczywistej wojnie, która trwała dziesięciolecie, Biden zdecydował pozwolić "terrorystom" na wejście z powrotem do Kabulu bez walki.
Dające się przewidzieć niepowodzenie talibów w dostarczeniu czegokolwiek, co przypomina skuteczne zarządzanie w tak trudnym terenie, może otworzyć miejsce dla innych "świętych wojowników", marzących o globalnym kalifacie i o powrocie "wszystkich ziem, które kiedyś były pod islamskimi rządami", co obejmuje olbrzymie przestrzenie od Rosji do Półwyspu Iberyjskiego.
Europejczycy słusznie niepokoją się o tsunami uchodźców wywołanego przez talibów, z groźbą setek terrorystów wlewających się do Europy jako część tej bezładnej masy. Również oni wiedzą jednak, że nie będą w stanie wypracować skutecznej polityki bez udziału, a raczej przewodnictwa, USA.
Prezydent Turcji, Recep Tayyip Erdogan, mówi o "specjalnych stosunkach" z Talibanem w pogoni za swoim marzeniem o pantureckim "commonwealth" od Bałkanów do Chin. On także niewątpliwie odkryje, że talibowie nigdy nie mogą oferować niczego poza koszmarem.
Pilnym pytaniem, przed którym stoją wszyscy, jest to, czy uznać, czy nie uznać Talibanu jako legalnego rządu.
Odpowiedź powinna być jasna z dwóch powodów. Na początek, obecnie międzynarodową doktryną jest, że żaden rząd, który powstaje dzięki wojnie i przemocy, nie powinien otrzymać uznania de jure dopóki nie podda się jakiegoś rodzaju referendum lub wyborom nadzorowanym przez ONZ.
Drugim powodem jest to, że dowodzona przez USA interwencja, w której brali udział członkowie NATO, przyszła w odpowiedzi na decyzję ONZ, że terrorystom odpowiedzialnym za zamachy 9/11 i tym, którzy dali im schronienie, należy wymierzyć sprawiedliwość. To obejmowałoby dosłownie wszystkich, którzy mogą stworzyć rząd Talibanu, lub – jeśli dzięki Karzaiowi i Chalilzadowi – powstanie jakaś fasada, będą trzymać wszystkie sznurki.
Kluczową kwestią jest czy nadać legitymację terrorystycznej grupie, która jest zdecydowana narzucić represyjny reżim na od dawna cierpiący naród, czy nie. Tego nie można załatwić bez "Wielkiego Szatana" (obecnie inspirującego wszystkich komików), który będzie przewodził.
Jakiekolwiek są fantazje Fukuyamy i innych o "świecie bez Ameryki", nie jest to świat na dzisiaj.