Czasami charakter epoki można dostrzec przez porównanie dwóch wydarzeń: jednego wywołującego furię, a drugiego głęboką ciszę.
Pod tym względem miesiąc luty jest w dzisiejszej Ameryce niezmiernie pouczający. Pierwszego dnia tego miesiąca konserwatywny działacz i pisarz, Milo Yiannopoulos, miał wystąpić na University of California, w Berkeley. Nikogo nie zdziwiło, że oddziały nowej armii sprzeciwu wobec wolności słowa próbowały nie dopuścić do jego wystąpienia. Ale ku zdziwieniu mediów, tym razem grupy, które chcą przeszkodzić mówieniu przez kogokolwiek poza nimi samymi, posunęły się dalej niż robiły to dotąd. Zanim spotkanie mogło się zacząć, Yiannopoulos, ze względu na osobiste bezpieczeństwo, został ewakuowany przez ochroniarzy. Tłuszcza około 150 ludzi szalała, rozbijała i podpalała co mogła na kampusie, powodując szkody za ponad 100 tysięcy dolarów i demonstrowała własną, zmodyfikowaną wersję przypisywanej Wolterowi maksymy: "Mogę się nie zgadzać z tym co mówisz, ale do twojej śmierci będę bronić mojego prawa zamknięcia ci ust".
Kiedy konserwatywny działacz i pisarz, Milo Yiannopoulos, miał wystąpić 1 lutego na University of California, w Berkeley, tłuszcza 150 ludzi szalała, rozbijała i podpalała kampus, powodując szkody na ponad 100 tysięcy dolarów. (RT zrzut z ekranu) |
Zamieszki w Berkeley wywołały nagłówki w mediach krajowych i międzynarodowych. Media głównego nurtu, w tym "Newsweek", próbowały także dodać do tego wydarzenia coś, co normalnie wyśmiewałyby jako "fałszywe wiadomości". Po fragmencie z CNN "Newsweek" zamieścił tekst Roberta Reicha, profesora polityki społecznej z Berkeley i byłego pracownika administracji Clinton, który twierdził, że "Yiannopoulos i Brietbart [sic] byli w zmowie z agitatorami, żeby wykonać prace przygotowawcze do rozprawienia się z uniwersytetami przez Trumpa i odebrania im finansowania z funduszy federalnych". Ta teoria spiskowa wymaga, by Yiannopoulos zorganizował 150 zamaskowanych fanatyków, którzy nie tylko porozbijają kampus na jego rozkaz, ale będą w tej sprawie milczeć jak grób.
Reich napisał w "Newsweeku": "Nie chcę dorzucać do spiskowych teorii niczego o tej bardzo spiskowej administracji, ale uderza mnie, że może dzieje się tu coś bardzo niepokojącego. Nie założyłbym się, że tak nie jest". Tak więc profesor uniwersytetu przedstawił mętne i nie poparte żadnymi dowodami twierdzenie, że jego przeciwnicy polityczni nie tylko ściągają na siebie przemoc, ale faktycznie sami ją organizują przeciwko sobie.
Cała ta przemoc i wszystkie te twierdzenia zdarzyły się w lutym w następstwie zapowiedzi wystąpienia, które ostatecznie się nie odbyło. Spójrzmy jednak na to, jak niewiele powiedziano i zrobiono o wystąpieniu, które odbyło się zaledwie tydzień później na innym uniwersytecie amerykańskim – był to wykład zatrudnionego tam nauczyciela akademickiego, nie zaś zaproszonego gościa.
7 lutego na University of Georgetown, Jonathan A.C. Brown, dyrektor rzekomo całkowicie bezstronnego Alwaleed bin Talal Center for Muslim-Christian Understanding at Georgetown, wygłosił 90-minutowy wykład zatytułowany "Islam a problem niewolnictwa". Tyle tylko, że ten biały konwertyta na islam, Jonathan Brown, nie uważa, by był jakiś szczególny problem z niewolnictwem – a przynajmniej nie wtedy, kiedy przychodzi w islamskim opakowaniu. Podczas wykładu (który Brown sam następnie zamieścił na YouTube) wykładowca potępił niewolnictwo, jakie było w Ameryce, Wielkiej Brytanii i innych krajach zachodnich, ale chwalił praktykę niewolnictwa w społeczeństwach muzułmańskich. Brown wyjaśnił, że niewolnicy muzułmanów mieli "całkiem dobre życie" pod opieką "szariatu" i twierdził, że nie jest "niemoralne dla jednego człowieka posiadanie innego człowieka". W dręczącej sprawie, czy jest słuszne, czy niesłuszne mieć stosunki seksualne z własnymi niewolnikami Brown Powiedział, że "zgoda nie jest niezbędna dla legalnego seksu" i że gwałt w małżeństwie nie jest prawomocną koncepcją w Islamie. Pojęcia takie jak "autonomia" i "zgoda" okazują się być, według dyrektora Alwaleed Center w Georgetown, zachodnią "obsesją".
Oczywiście poglądy Jonathana Browna na islam w żadnym razie nie są unikalne. Można z łatwością pokazać, że są wręcz powszechne wśród specjalistów prawoznawstwa islamskiego. Wśród takich ludzi dyskusje o tym, czy i kiedy możesz posiadać niewolników i co możesz, a czego nie możesz z nimi robić, zdarzają się coraz częściej, chociaż wydają się przypominać średniowiecze, a nie czasy współczesne.
Do chwili obecnej jednak nie było żadnych protestów. Pod niejakim naciskiem ze strony autorów kilku stron internetowych Brown próbował wyjaśnić, a nawet wykręcić swoje poglądy. Ale żaden tłum sprzeciwiający się szariatowi nie poszedł do Georgetown, nie wyrywał słupów telefonicznych, nie podpalał niczego ani nie rozbijał kampusu, jak zrobił to tłum awanturników w Berekeley.
A jest tu jeszcze coś dziwniejszego. Nic, z tego co Yiannopoulos kiedykolwiek powiedział do jakiejkolwiek sali pełnej ludzi, nie było w jednej setnej tak sprzeczne z naszymi wartościami jak to, co powiedział Brown normalnej grupie studentów podczas regularnego wykładu. Yiannopoulos nigdy nie twierdził, że zachodni system niewolnictwa był dobrotliwy i cenny, i że niewolnicy w Ameryce mieli "całkiem dobre życie". Z pewnością głośno zaprzeczał twierdzeniu, że na uniwersytetach amerykańskich panuje "kultura gwałtu". Nigdy jednak nie kwestionował tego, że zgoda jest ważną zasadą w relacjach seksualnych. Gdyby to robił, zamieszki w Berkeley byłyby niewątpliwie jeszcze gorsze niż były i jeszcze więcej firm medialnych i profesorów próbowałoby twierdzić, że Yiannopoulos "ściągnął na siebie przemoc" lub wręcz zorganizował ją sam.
Bliskość tych dwóch wydarzeń, różnica między argumentami i olbrzymia przepaść między oburzeniem i przemocą z jednej strony, a wielką ciszą i współudziałem z drugiej, mówi nam wiele o tym, co musimy wiedzieć o stanie wolności słowa – i uniwersytetów – w Ameryce.