
Kiedy prezydent Ronald Reagan przywrócił do życia hasło "światło świata na wzgórzu", nie była to chwytliwa metafora, lecz etyka rządzenia: Stany Zjednoczone miały odstraszać zło poprzez pewność siebie, dobrobyt i moralną klarowność. Jego przesłanie łączyło optymizm z siłą – niższe podatki i deregulacja miały pobudzić wzrost, odbudowa armii miała przywrócić odstraszanie, a pewna siebie obrona cywilizacji Zachodu niosła wyraźny komunikat.
To połączenie wartości i efektów dało Partii Republikańskiej kompas moralny. Reagan nazwał to "pokojem przez siłę". Logika była prosta: wiarygodna siła powstrzymuje drapieżników, a wolne gospodarki wygrywają z centralnie sterowanymi. Ta doktryna – potwierdzona upadkiem bloku sowieckiego – wyznaczyła wysokie standardy dla nowego realizmu.
Po zakończeniu zimnej wojny spoiwo tej polityki zaczęło się jednak kruszyć. Bez egzystencjalnego zagrożenia, elity w Waszyngtonie zaczęły dryfować w kierunku misjonarskiego impulsu: USA miały teraz nie tylko odstraszać zagrożenia, ale także przekształcać odległe społeczeństwa – rzekomo w interesie bezpieczeństwa, tak ich, jak i naszego.
W Iraku błyskawiczna wojna przerodziła się w źle przeprowadzoną, wyniszczającą okupację, która pochłonęła życie, środki finansowe i strategiczne zaufanie. W efekcie moralna siła Ameryki przerodziła się w lukę w wiarygodności, która ośmieliła przeciwników i zaszkodziła opinii USA na świecie.
Libia stanowiła ponadpartyjną powtórkę tego samego błędu: interwencja bez realistycznego planu i przygotowania na nieprzewidziane skutki. Rezultat – państwo upadłe – do dziś destabilizujące Afrykę Północną i Europę.
Podczas gdy establishment zajmujący się polityką zagraniczną goniąc za kolejnymi misjami poza granicami kraju, zaniedbywał obowiązki na własnym podwórku. Zakłady przemysłowe były zamykane, uzależnienia narastały, a chaos na granicy się pogłębiał. Znaczna część mieszkańców Środkowej Ameryki doszła do wniosku, że rząd USA – choć być może kieruje się szlachetnymi ideami – ignoruje realne szkody. Obie partie polityczne, niegdyś biegle posługujące się językiem codziennej ekonomii i dumy narodowej, coraz częściej wygłaszały deklaracje jak na seminariach akademickich, a nie jak instytucje zmierzające do konkretnych rezultatów – takich jak na przykład sprawnie działająca edukacja obywateli czy "przystępna opieka zdrowotna", która rzeczywiście byłaby przystępna.
W tę pustkę wkroczył przedsiębiorca spoza układów, mówiący o tym, co konkretne: granice, miejsca pracy, suwerenność, globalny szacunek. Odrzucił iluzje, że sama obecność lub słowa wystarczą.
W przypadku Chin nowe, twardsze podejście rządu do rzeczywistości zakończyło dekady życzeniowego myślenia, że sama współpraca gospodarcza zliberalizuje komunistyczne państwo‑partię. Nakładając cła i nagłaśniając kradzież technologii, podatność łańcuchów dostaw oraz zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego wynikające z przekazania miejsc pracy wrogowi, zmusił do ponownego przemyślenia, jak wiele wrogich działań można tolerować.
Komunistyczne Chiny ogłosiły w 1990 roku "wojnę ludową" – czyli wojnę totalną – przeciwko USA. Dziś nawet krytycy polityki rządu przyznają, że odpieranie tego agresora, który otwarcie zapowiedział zamiar wyparcia Stanów Zjednoczonych z pozycji światowego supermocarstwa, zaczęło się od jego zerwania ze starą ortodoksją, zgodnie z którą "rywalizacja" miała doprowadzić Chiny do stania się otwartym, demokratycznym społeczeństwem.
Na Bliskim Wschodzie przywrócono odstraszanie: kalifat ISIS został zniszczony, zabicie irańskiego terrorysty Kasema Solejmaniego odnowiło czerwone linie, a Porozumienia Abrahama udowodniły, że normalizacja arabsko-izraelska jest możliwa bez ustępstw wobec grup odrzucających pokój. Kombinacja stosowania siły, kiedy jest to konieczne oraz dyplomacji kiedy jest to przydatne, przywróciła możliwość osiągania konkretnych korzyści stabilizacyjnych.
Krytycy nazywali to podejście "transakcyjnym" – może lepiej powiedzieć: odpowiedzialnym.
Patrzenie na "to, co działa" wymaga od przywódców dopasowania środków do celów i oceniania polityk na podstawie ich efektów. W tym ujęciu moralne pozy nie są cnotą – są próżnością. Naród, który obiecuje ocalić świat, nie potrafiąc ochronić własnych społeczności, nie jest moralny – jest co najwyżej bezmyślny, a w najgorszym razie katastrofalnie destrukcyjny, co widać w dużej części Europy.
Poprzednie administracje USA szukały ugody, by uniknąć "eskalacji" (patrz: tu, tu, tu, tu i tu). Obecni decydenci potrafią być szorstcy – a nawet obcesowi – ale mimo to przywrócili uwagę do jedynego istotnego pytania: czy dana polityka rzeczywiście przynosi korzyści Amerykanom, Europejczykom lub komukolwiek, kto może być oszukiwany?
To, co wygląda na "moralną słuszność", często pogłębia problem: wszystko zależy od tego, kto decyduje, co jest "moralne". Wielu zdaje się traktować politykę zagraniczną jako "sygnalizowanie cnót": deklaracje, hasztagi i ambitne ramy, które rozpadają się przy zderzeniu z rzeczywistością. Konsensus multilateralny – jak w przypadku "zmian klimatu" – bywa mylony z legitymacją, a granice państwowe traktowane są jak powód do wstydu, zamiast jako zobowiązanie do ochrony obywateli w imię bezpieczeństwa narodowego. To nie jest współczucie; to znów próżność – abdykacja przebrana za empatię.
Pragmatyczny, pozbawiony sentymentalizmu realizm nie jest cyniczny: zakłada, że obrona państwa wymaga egzekwowalnych granic, wiarygodnego odstraszania i wzrostu wynagrodzeń. Najpewniejszym sposobem na ochronę kraju jest utrzymywanie go na tyle silnym, by odstraszał drapieżców, i na tyle zamożnym, by budził podziw i chęć naśladowania. Reagan to rozumiał; obecny rząd przywrócił tę samą politykę w jeszcze trudniejszym środowisku międzynarodowym. Obaj odrzucili złudzenie, że same słowa mogą strzec porządku świata.
W sensie gospodarczym siła oznacza powiązanie polityki handlowej z narodową samowystarczalnością. Pandemia obnażyła bezsens przenoszenia kluczowych branż za granicę – od przemysłu farmaceutycznego po półprzewodniki. Realizm oparty na faktach mierzy skuteczność handlu zdolnością ludzi do kupowania towarów – zwłaszcza dobrobytem klasy pracującej i średniej – a nie zbiorczymi wykresami, które maskują regionalne upadki. Jeśli polityka pustoszy miasta, to odbiera ludziom możliwość życia tam w bezpieczeństwie i komforcie.
W kwestii imigracji zdrowe, suwerenne państwo odróżnia legalny, mile widziany wjazd od nielegalnego – czasem dokonywanego przez osoby, które nie podzielają wartości kraju-gospodarza, są przestępcami lub otwarcie dążą do jego zniszczenia. Zdrowe, suwerenne państwo szanuje obywateli przestrzegających prawa, umożliwiając ludziom życie we wspólnocie, i chroni najsłabszych przed oprawcami. Choć niechroniona granica może brzmieć jak wyraz humanitaryzmu, bywa postrzegana jako zaproszenie do nadużyć. Amerykańskie wezwania do egzekwowania prawa – mury, technologie, polityka "pozostań w Meksyku", kontrole wewnętrzne – powinny być oceniane przez pryzmat skutków: mniej zgonów, mniej fentanylu, bezpieczniejsze ulice.
W dużej części społeczeństwa nienależącego do nurtu progresywnego – często określanego jako "skrajna prawica", choć każdy zapewne uważa się za "centrum" – rodzice domagają się wpływu na szkoły, a społeczności – porządku zamiast chaosu. To nie są "rozpraszające wojny kulturowe"; to warunki wstępne dla samorządności. Naród, który nie potrafi zadbać o historyczną prawdę w klasach szkolnych – na przykład w kwestii tego, czy Holocaust naprawdę miał miejsce, albo czy doszło do wydarzeń z 7 października 2023 r. – będzie miał poważne trudności z pełnieniem jakiegokolwiek przywództwa na świecie.
Na arenie międzynarodowej, jeśli jesteś poważny, musisz dokonywać wyborów. Stany Zjednoczone stoją w obliczu równoczesnych wyzwań: agresji Chin, ekspansji Rosji i sieci terrorystycznych Iranu. Nie da się im sprostać "hasłami". Potrzeba stabilnych, ogromnych wydatków obronnych; dominacji energetycznej – przede wszystkim przez rozwój energii z fuzji jądrowej, w której Chiny obecnie przodują.Potrzebne są także bezpieczne łańcuchy dostaw i dyplomacja, która nagradza sojuszników i odstrasza wrogów. To nie izolacjonizm; to bezpieczeństwo narodowe.
Politycznym wspólnym mianownikiem jest więc dopasowanie środków do celów, retoryki do rzeczywistości i "moralności" do korzystnych, mierzalnych rezultatów. Reagan położył kres stagflacji i zimnej wojnie; prezydent Donald J. Trump zlikwidował kalifat ISIS i zakwestionował nieudolny, samozadowolony konsensus w sprawie Chin i "otwartych granic". Obaj spotkali się z krytyką, która błędnie interpretowała ich działania jako okrutne. Obaj udowodnili, że cel bez siły to fantazja, a siła bez celu to marnotrawstwo.
Istnieją, oczywiście, zagrożenia. Populizm może dryfować w stronę resentymentu. Niektórzy politycy, w przewrotny sposób, zdają się blokować rozwój własnych wyborców – być może po to, by trzymać ich w stanie zależności od obietnic, które zawsze są "tuż przed nimi"; być może po to, by nie dopuścić do sukcesów innej partii, które obnażyłyby ich własne braki. Remedium stanowi Konstytucja – system kontroli i równowagi, federalizm oddający władzę poszczególnym stanom oraz debata publiczna, która wiąże liderów z rzeczywistymi wynikami. Wszystkie partie polityczne, które nie są zainteresowane wyłącznie zdobyciem władzy dla niej samej, powinny skierować energię społeczną na konkretne cele: uczciwe wybory, których nie trzeba będzie kwestionować; wzmocnienie pozycji rodziców; zapewnienie porządku publicznego i rozwój gospodarki, która – przy zapewnieniu siatki bezpieczeństwa dla osób niezdolnych do pracy – nagradza pracę i wspiera trwałość rodzin.
Żądania kierowane pod adresem NATO dotyczące podziału ciężarów finansowych doprowadziły do wzrostu wydatków obronnych w Europie. Przeniesienie ambasady USA w Izraelu do Jerozolimy przełamało dyplomatyczne tabu i zapowiedziało Porozumienia Abrahama. Polityka energetyczna wspierająca krajową produkcję obniżyła ceny i ograniczyła wpływy Rosji i innych petro-dyktatur. To nie są popisy dla oklasków – to wymierne osiągnięcia.
Mandat dla wszystkich partii politycznych w USA jest poważny: utrzymanie pokoju przez wiarygodne przypomnienie wrogom, że cena agresji będzie zbyt wysoka; ożywienie przemysłu i gospodarki poprzez nagradzanie produkcji i pozwolenie ludziom na zatrzymanie większej części własnych zarobków; zabezpieczenie granic – albo poprzez egzekwowanie istniejącego prawa imigracyjnego, albo przez domaganie się jego zmiany w Kongresie – oraz budowanie pewności siebie bez popadania w arogancję. W ten sposób zachowuje się republikę.
Patriotyzm to odpowiedzialność wobec współobywateli. Współczucie to nie otwarte granice; to legalny system chroniący słabych przed narkotykowymi kartelami i terrorystami. Przywództwo międzynarodowe to cicha wiarygodność – zdobyta wtedy, gdy przeciwnicy się wahają, a sojusznicy inwestują. To realistyczne cnoty, które były pielęgnowane przez niektóre poprzednie administracje, a obecna – mimo ostrych krawędzi – przywróciła je do życia.
W końcu amerykański kompas moralny nie zmienia się z modą. Zakotwiczony jest w trwałych wartościach: nienaruszalności jednostki, rządach prawa, wolności słowa i ochronie obywateli przed nadużyciami – także ze strony rządu. Wyzwaniem dla amerykańskich partii politycznych jest przełożenie tych zasad na styl życia, z którego rodziny mogą korzystać, a który przeciwnicy będą szanować.
Pierre Rehov, absolwent prawa na Uniwersytecie Paris-Assas, jest francuskim reporterem, powieściopisarzem i reżyserem filmów dokumentalnych. Jest autorem sześciu powieści, w tym Beyond Red Lines, The Third Testament oraz Red Eden, przetłumaczonych z języka francuskiego. Jego najnowszy esej poświęcony skutkom masakry z 7 października – 7 octobre – La riposte – stał się bestsellerem we Francji.
Jako dokumentalista wyreżyserował i wyprodukował 17 filmów, z których wiele powstało w warunkach wysokiego ryzyka na Bliskim Wschodzie i koncentruje się na tematyce terroryzmu, stronniczości mediów oraz prześladowania chrześcijan. Jego najnowszy film dokumentalny Pogrom(s) ukazuje historyczny kontekst antysemityzmu w cywilizacji muzułmańskiej jako główną siłę napędową masakry z 7 października.
