Na zdjęciu: Żołnierze Gwardii Narodowej oczyszczają ulicę z protestujących przed budynkiem Kapitolu 6 stycznia 2021 roku w Waszyngtonie (Zdjęcie: Roberto Schmidt/AFP via Getty Images) |
Napaść motłochu na Kapitol w Waszyngtonie dodała nowej energii tłumkowi wieszczącemu "koniec Ameryki" na całym świecie. W Chinach i w Rosji dyskusje koncentrują się wokół twierdzenia, że amerykańska demokracja nie jest dłużej modelem dla nikogo. Dla Chomeinistów w Islamskiej Republice Iranu i dla wyznawców Chaveza w Wenezueli to wydarzenie oznaczało "początek końca" "Wielkiego Szatana". Część gęgaczy w Europie ponowiła spekulacje o końcu Ameryki jako przywódcy na międzynarodowej arenie.
Także w samych USA komentatorzy przedstawiali ten incydent jako historyczny punkt zwrotny. Richard Haas z Council on Foreign Relations, okrzyczany przez teherańską gazetę "Kayhan" za "największego stratega Ameryki", uznał te rozruchy za punkt startowy "postamerykańskiego" porządku świata.
Teza, że Ameryka jakoś się "kończy" lub traci pozycję przywódcy, nie jest nowa. Emerytowany amerykański lingwista, Noam Chomsky, i dr Hassan Abbasi, znany jako "dr Kissinger islamu" od lat starali się rozpowszechniać tę opowieść. Indyjsko-amerykańska gwiazda telewizji amerykańskiej, Fareed Zakaria, napisał nawet książkę o tym, że "amerykańskie marzenie" jest na łożu śmierci.
Co jednak, jeśli cała ta gadanina o "końcu Ameryki" i o "śmierci amerykańskiego marzenia" oparte są na częściowo lub wręcz całkowicie złym odczytaniu i złym opisaniu minizamieszek w Waszyngtonie?
BBC zatytułowała artykuł o wypowiedzi prezydenta-elekta Joego Biden, że zamieszki w Waszyngtonie były "najczarniejszym dniem w naszej historii". Kiedy jednak czytasz samą wypowiedź Bidena, odkrywasz, że mówił o: "jednym z najczarniejszych dni". Londyńskie gazety wybiły "potępienie" przez Bidena odmiennegotraktowania zamieszek w Waszyngtonie i protestujących z Black Lives Matters. Wiele gazet cytowało anonimowego aktywistę BLM, który mówił, że "gdybyśmy to byli my, wszyscy już bylibyśmy martwi". (Fakt, że w 2020 roku rozpętali rozruchy w ponad 20 miastach amerykańskich i nadal cieszą się dobrym zdrowiem, zignorowano.) Jednak Biden opisał odmienne traktowanie przez policję zamieszek z 6 stycznia i zamieszek aktywistów BLM tylko jako "nieakceptowalne", co jest najsłabszym określeniem w leksykonie nadąsania.
Komisarz d/s polityki zagranicznej Unii Europejskiej, Josep Borrell, opisał te zamieszki jako "bezprecedensowe w demokracji" i, przypuszczalnie, oznakę upadku Ameryki. Powinien nieco odświeżyć swoją znajomość europejskiej historii, by pamiętać, jak francuski prezydent, Charles De Gaulle, musiał uciekać z Paryża i szukać schronienia w bazie francuskich żołnierzy w Niemczech Zachodnich w 1968 roku, nie mówiąc już o zajęciu hiszpańskiego parlamentu w Madrycie przez zbrojny gang podpułkownika Antonio Tejero w 1981 roku.
Niektórzy komentatorzy porównywali waszyngtoński szturm z "Marszem na Rzym" Mussoliniego w 1922 roku i mówili o próbie puczu, jeśli nie o pełnym zamachu stanu. Jednak, choćby tylko dlatego, że Ameryka jest Ameryką, widzenie Donalda J Trumpa jako nowego Mussoliniego jest równie komiczne, jak postrzeganie Josepha R. Bidena jako nowego Stalina.
To, co się zdarzyło, wydaje się jednak być znacznie mniej dramatyczne niżby życzyli sobie tego ludzie nienawidzący Ameryki.
Szef policji na Kapitolu, Steven Sund (który zrezygnował potem ze stanowiska), powiedział na dwa dni przed zaplanowanym sfinalizowaniem zwycięstwa Bidena przez Kongres, że niepokoi go spodziewany "rozmiar tłumu zwolenników Trumpa". Jednak, z nieznanych jeszcze powodów, większość z ponad 2200 członków policji Kapitolu otrzymała informację, że mają pozostać w domu tego dnia.
Tak więc, kiedy wybuchły rozruchy, policja na Kapitolu miała pod ręką tylko 400 policjantów. Czy był to spisek machiny Trumpa? Ponieważ nadzór nad policją stolicy sprawuje burmistrz miasta, żarliwy przeciwnik Trumpa, a Demokraci mają większość w Izbie Reprezentantów, trudno zrozumieć, jak Trump mógł spiskować i zrealizować scenariusz "pozostania w domu" dla służby bezpieczeństwa.
Ale i tak tłum zwolenników na wiecu Trumpa, który policja Waszyngtonu ocenia na około osiem tysięcy w pierwsze fazie, był chyba mniejszy niż "Marsz Miliona" Mussoliniego. W końcowej fazie demonstracji około 2,5 tysiąca ludzi dołączyło do marszu na Kapitol, a około 150 rzeczywiście przedarło się do środka budynku. Z tych 53 aresztowano i w momencie pisania tego tekstu 13 z nich oskarżono o "bezprawne wkroczenie". Innymi słowy, policja nie widzi rozruchów jako wielkiej próby przechwycenia władzy siłą, kwestionując w ten sposób twierdzenie, że Stany Zjednoczone stały się "bananową republiką", w której zbrojne grupy ludzi zajmują rządowe budynki i sadowią się u władzy przez pronunciamento.
Określenie "zwolennicy Trumpa" używane jest jako skrót służący do opisania uczestników rozruchów. Jednak, jeśli bierzemy miary wyborcze, zwolenników Trumpa jest około 74 miliony, bo tyle ludzi na niego głosowało. Nie ma żadnych dowodów, że wielu, nie mówiąc już o większości z nich, aprobuje taktyki użyte przez uczestników rozruchów w Waszyngtonie, tak samo, jak byłoby niesłuszne twierdzenie, że anty-Trumpowskie tłumy, które rabowały sklepy i paliły dzielnice w zeszłym roku, reprezentowały większość głosujących na Demokratów.
Atak na Kapitol nie był Marszem na Rzym. Ani nie było to ludowe powstanie takie jak na Placu Tiananmen, które zakończyło się masakrą ponad 15 tysięcy protestujących. Ani ten atak nie był powstaniem przeciwko despotyzmowi, jak widzieliśmy w ostatnich kilku latach między innymi w Teheranie i Caracas, gdzie tysiące ludzi zginęło na ulicach.
Cały ten epizod zakłócił demokratyczny proces sformalizowania zwycięstwa Bidena tylko na kilka godzin, po czym ustawodawcze ciało kraju wznowiło pracę w pełnym spokoju.
Niestety, ten incydent kosztował życie pięciu osób. Jeden policjant zmarł z powodu odniesionych ran. Jedna demonstrująca kobieta została zastrzelona, podczas gdy trzech innych protestujących zmiażdżono w panicznej ucieczce.
Kluczowym pytaniem jest to, czy Trump był odpowiedzialny za "podżeganie do przemocy", co jest poważnym oskarżeniem wobec każdego, nie mówiąc już o prezydencie Stanów Zjednoczonych. Najlepszym sposobem znalezienia odpowiedzi na to pytanie jest zwrócenie się policji Kapitolu do prokuratora Waszyngtonu o otwarcie śledztwa, zebranie dowodów, wysłuchanie świadków i, jeśli to konieczne, wniesienia do sądu sprawy przeciwko odchodzącemu prezydentowi. Innymi słowy, amerykańska demokracja jest żywa i zdrowa, z silnymi instytucjami, które są zdolne do poradzenia sobie z każdym politycznym kryzysem w ramach Konstytucji.
Spisywanie Ameryki na straty, czy to jako demokracji, czy jako światowego przywódcy, jest obsesją, którą lepiej zostawić Chomsky'emu i Abbasiemu.