Z perspektywy Chin i Rosji kwestia nuklearna jest skutecznym sposobem powstrzymania Iranu przed powrotem na historyczną, prozachodnią ścieżkę. Rosja, jak to było widać podczas niedawnego spotkania prezydenta Rosji Władimira Putina z prezydentem Iranu Ebrahimem Raisi, traktuje reżim w Teheranie jako wasala, a nie jak równorzędnego partnera. Na zdjęciu: Putin rozmawia z Raisim w Moskwie 19 stycznia 2022 r. (Zdjęcie: Pavel Bednyakov/Sputnik/AFP via Getty Images) |
Od chwili, kiedy prawie 15 lat temu rozpoczął się cyrk znany jako "rozmowy nuklearne z Iranem", byliśmy świadkami wydarzenia wyjątkowego w historii dyplomacji. Na pozór cały proces ma na celu uporanie się z czymś prostym: Iran powinien przestrzegać warunków traktatu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej (NPT), którego był jednym z inicjatorów i który ratyfikował. W zamian "społeczność międzynarodowa" uznałaby prawo Iranu do wzbogacania uranu, prawo, które jest już przyznane na mocy NPT i nie wymaga dalszego poparcia przez "społeczność międzynarodową".
A jednak te korowody doprowadziły do siedmiu jednomyślnie przyjętych rezolucji przez Radę Bezpieczeństwa ONZ i ponad 1500 sankcji nałożonych na Iran. [Z których większość administracja Bidena ostatnio zniosła – przyp. tłum.]
Dlaczego?
Jedną z odpowiedzi jest to, że pewne elementy w Iranie i w tak zwanej "społeczności międzynarodowej" muszą utrzymywać ten kocioł pod parą z powodów ideologicznych. Widziany z zachodu Iran jest czarną owcą w regionie.
Z perspektywy Chin i Rosji kwestia nuklearna jest skutecznym sposobem powstrzymania Iranu przed powrotem na historyczną, prozachodnią ścieżkę. Izolowanie Iranu pomogło Rosji przejąć znaczną część irańskiego rynku ropy naftowej, jednocześnie uniemożliwiając Iranowi wykorzystanie ogromnych zasobów gazu ziemnego (prawdopodobnie największych na świecie) do pomocy Europie w złagodzeniu rozmiarów jej zależności od Rosji. Ze swojej strony Chiny skorzystały na izolacji Iranu, wchodząc na irański rynek i zabezpieczając sobie dostawy ropy z imponującymi rabatami.
Zarówno Rosja, jak i Chiny starały się pokazać Iranowi jego miejsce, możliwie najniższe według normalnych standardów. Chiny wykluczyły Iran ze swojego wielkiego projektu "Jednego pasa i jednej drogi", podczas gdy Rosja, jak to było widać po upokorzeniach jakich Putin nie szczędził prezydentowi Iranu Ebrahimowi Raisiemu w Moskwie, pokazała, że traktuje reżim w Teheranie jako wasala, a nie równorzędnego partnera.
Tak więc zarówno mocarstwa zachodnie, jak i Chiny, i Rosja wykorzystują "rozmowy nuklearne" jako narzędzie odwracania uwagi od rzeczywistych problemów, jakie świat miał z Republiką Islamską od chwili jej powstania 43 lata temu.
Wszystko to wcale nie oznacza, że Chiny czy Rosja nie są zadowolone z intryg mułłów. Ale obydwa te kraje wyraźnie zakładają, że jeśli Iran przekroczy pewne granice, pozwolą na rozprawienie się z nim USA lub Izraelowi.
Obecna parodia rozmów, które odbywają się w Wiedniu, wydaje się prowadzić do kolejnego pozornego rozwiązania, które pozwoli odroczyć podjęcie decyzji na temat podstawowych problemów z Iranem. Ostatnie przecieki i spekulacje sugerują, że mocarstwa 5+1, które udają, że reprezentują "społeczność międzynarodową", zamierzają rzucić koło ratunkowe mułłom, którzy są w rozpaczliwej sytuacji.
Przybiera to formę stopniowego odmrażania zagranicznych aktywów Iranu. Sugerowana kwota to 700 milionów dolarów miesięcznie przez rok, tyle samo co administracja Obamy wynegocjowała z byłym prezydentem Iranu Hassanem Rouhanim, ale została anulowana przez prezydenta USA Donalda Trumpa. Pomogłoby to Raisiemu w pokryciu deficytu budżetowego Iranu na kolejny irański rok kalendarzowy, który rozpocznie się 21 marca. Jeśli plan zostanie przedłużony na kolejny rok, Teheran może być w stanie wydać część tych pieniędzy na kupowanie od Moskwy tak upragnionych myśliwców-bombowców.
W obecnej sytuacji jest mało prawdopodobne, że Wielka Brytania, Niemcy i Francja odniosą jakiekolwiek natychmiastowe korzyści gospodarcze z umowy. Mogą jednak uzyskać uwolnienie niektórych zakładników z więzień w Iranie. To mogłoby dać premierowi Wielkiej Brytanii Borisowi Johnsonowi, który z innych powodów znalazł się w trudnej sytuacji, wytchnienie od zarzutów o niekompetencję i brak współczucia. Prezydent Francji Emmanuel Macron, stojący w obliczu zbliżających się wyborów, również skorzystałby na występie w telewizji, przytulając szczęśliwych zakładników wracających do domu.
Prezydent Joe Biden, dziedzic "wspaniałej spuścizny dyplomatycznej" Obamy, również może coś zyskać.
Po pierwsze cofa to, co zrobił Trump. Po drugie, będzie mógł dalej powtarzać swoje slogany o "powrocie dyplomacji" i "powrocie do multilateralizmu".
A co ważniejsze, z punktu widzenia PR, doprowadziłby do uwolnienia większej liczby amerykańskich zakładników przez Iran niż wymusił Trump dzięki swojej polityce "maksymalnej presji". Jednocześnie administracja Bidena będzie zapewniać, że gotówka przekazana mułłom nie była okupem, ale pomocą humanitarną.
Znowu déjà vu? Tak, w ciągu ostatnich czterech dekad powtarzało się to wielokrotnie. Prezydent Jimmy Carter próbował tej sztuczki w styczniu 1981 roku w porozumieniu podpisanym z irańskimi mułłami w Algierii. Prezydent Ronald Reagan kontynuował tę samą politykę, przekazując broń do Iranu. Prezydent George WH Bush zaoferował swoją gałązkę oliwną w myśl zasady, że "dobra wola rodzi dobrą wolę", znosząc wiele sankcji i pomagając mułłom przeżyć kolejny kryzys. Prezydent Bill Clinton przeprosił mułłów za "zło, jakie moja cywilizacja wyrządziła" islamowi. Zniósł wiele sankcji nałożonych przez jego poprzedników, a nawet stwierdził, że system polityczny narzucony Iranowi przez mułłów jest "bliższy moim demokratycznym zasadom".
Prezydent George W. Bush wymienił Iran jako część "osi zła" z Irakiem i Koreą Północną. Potem jednak zaprosił ich jako równorzędnych partnerów w budowaniu przyszłości Afganistanu, co oznaczało m.in. zaakceptowanie żądania mułłów, by nie przywracać monarchii i by nowy reżim afgański został uznany za Republikę Islamską. Condoleezza Rice, która była wówczas sekretarzem stanu, mówiła o "naszych stosunkach roboczych" z Iranem w przekształcaniu "wyzwolonego" Iraku, co oznaczało zainstalowanie na stanowisku premiera lokajów Teheranu, najpierw Ibrahima al-Dżaafariego, a potem Nuri al-Malikiego.
Obama poszedł dalej niż którykolwiek z jego poprzedników, aby pomóc mułłom przeżyć kolejny trudny okres. Uwierzył w nieistniejącą "fatwę", rzekomo wydaną przez "Najwyższego Przewodnika" Alego Chameneiego, aby ogłosić, że budowanie i używanie arsenału nuklearnego jest "zakazane" ( haram ) w islamskim szariacie, zapominając, że Pakistan, republika islamska z populacją dwukrotnie większą niż Iran, jest od dziesięcioleci państwem islamskim uzbrojonym w broń nuklearną. Nie mogąc przepchnąć swojego planu przez Kongres USA, Obama wymyślił także plan P5+1, który utrzymuje kwestie związane z Iranem poza normalnymi ramami funkcjonowania prawa międzynarodowego. Chcąc zademonstrować swój zapał do pomocy mułłom, Obama w kluczowym momencie, zaaranżował nawet przemycenie 1,7 miliarda dolarów w gotówce do Teheranu przez Cypr, prosto do rąk oddziałów Kuds generała Kasema Solejmaniego.
Tak, byliśmy tam, widzieliśmy to. Iranowi udało się przetrwać na zawiadywanym przez wielkie mocarstwa oddziale intensywnej opieki. Ale nawet sztucznie podtrzymywani przy życiu nadal prowadzą intrygi, które uważają za swoje raison d'être.